czwartek, 22 grudnia 2011
Złoty pył
Był taki jeden człowiek bez nogi. Chodził po śmietnikach i wyciągał z nich najróżniejsze skarby. Dzieci z zaciekawieniem przyglądały się temu co robił z tym co znalazł, bo zawsze wyrzucone rzeczy okazywały się czymś niezwykłym. Z kawałka liny i opony zrobił huśtawkę, innym razem z zepsutego koła do roweru zrobił koło fortuny, a jeszcze innym razem z kilku kamyków i drewnianego kubeczka zrobił całkiem ciekawy instrument. Mężczyzna był naprawdę niezwykły: pomysłowy, ciepły, mimo swojego dziwnego "hobby" nie pamiętam by był jakoś wyjątkowo zaniedbany, choć na pewno nie wyglądał na elegancika. Wiadomo że był inżynierem, miał dwóch dorosłych synów i że lubiliśmy z nim spędzać czas, tylko tyle pamiętam. Zawsze kiedy się pojawiał towarzyszyła mu świąteczna aura. Nie pamiętam kiedy widziałam go po raz ostatni, nie pamiętam nawet jego imienia, ale z jakiegoś powodu przypomniałam sobie o nim właśnie teraz, gdy wraz z czymś de facto błahym co jednak straciłam na zawsze, nie potrafię się od jakiegoś czasu szczerze uśmiechnąć. Myśląc o nim w odniesieniu do własnych odczuć związanych z tą stratą moje rozżalenie miesza się ze wspomnieniem jego uśmiechu na twarzy. Jak on to robił? Prowadził życie włóczęgi, które teoretycznie każdy mógłby prowadzić, ale nie znam nikogo, kto potrafiłby się tym życiem tak szczerze cieszyć jak on. Był taki kojący, otwarty na ludzi, uwielbiał nas, dzieciaki i zawsze gdy się pojawiał miał dla nas tyle czasu ile go potrzebowaliśmy, a potem spokojnie szedł przed siebie, by za jakiś czas znowu zawitać na nasze podwórko. Posiadał mądrość życia, taki złoty pył, który można zdobyć tylko wówczas, gdy idzie się przez życie spokojnie, z wyciągniętymi przed siebie rękami, tak by mógł na nie spokojnie opadać. Dlatego kiedy się spieszymy, rzucamy w rozżaleniu i agresji, i upadamy złoty pył ulatnia się, a nasze ręce stają się niemalże puste. Możemy się nim dusić, odnosić wrażenie, że to już koniec, że wraz z pyłem ulotniła się większa część tego co dawało nam sens życia. Zmęczeni tym miotaniem przyjdzie czas by spojrzeć na nasze ręce, na których będą się mienić pozostałości złotego pyłu. Znowu nie ma w nich praktycznie nic... ale niech te kilka drobinek pomoże nam uświadomić, że podnosząc się, możemy jeszcze wyciągnąć swoje ręce przed siebie i idąc na przód, mamy szansę ponownie wypełnić nasze życie czymś niezwykle wartościowym.
środa, 2 listopada 2011
Razu pewnego Artysta spotkał Polityka...
... Po krótkiej rozprawie o niczym mężczyźni doszli do wniosku, że w ogóle się nie rozumieją. Zmęczeni jałową rozmową postanowili ją zakończyć i rozejść się. Na odchodne Polityk zadał Artyście nurtujące go pytanie:
"Oboje jesteśmy tylko ludźmi, mimo szczerych starań każdy z nas popełnia błędy w swoich działaniach, ale czy nie uważasz, że ludzie koncentrują się głównie na twoich sukcesach, kiedy mnie bez przerwy wytykają błędy?"
Artysta uśmiechnął się do Polityka.
"Wiesz na czym polega różnica? Ja coś robię, więc kiedy uda mi się zainteresować ludzi efektami mojej pracy pytają: Kto to zrobił? Ty z kolei obiecujesz, że coś zrobisz, więc kiedy nie uda Ci się dotrzymać słowa ludzie pytają: Gdzie to jest?"
"Nie wydaje ci się, że ludzie powinni wziąć pod uwagę fakt, że czasami rodzą się nowe okoliczności, w obliczu których pewnych obietnic nie da się już spełnić?"
"Hmm" Pomyślał Artysta.
"A czy zapłaciłbyś mi za obraz, którego z powodu nowych okoliczności nie potrafiłbym namalować?".
"Oboje jesteśmy tylko ludźmi, mimo szczerych starań każdy z nas popełnia błędy w swoich działaniach, ale czy nie uważasz, że ludzie koncentrują się głównie na twoich sukcesach, kiedy mnie bez przerwy wytykają błędy?"
Artysta uśmiechnął się do Polityka.
"Wiesz na czym polega różnica? Ja coś robię, więc kiedy uda mi się zainteresować ludzi efektami mojej pracy pytają: Kto to zrobił? Ty z kolei obiecujesz, że coś zrobisz, więc kiedy nie uda Ci się dotrzymać słowa ludzie pytają: Gdzie to jest?"
"Nie wydaje ci się, że ludzie powinni wziąć pod uwagę fakt, że czasami rodzą się nowe okoliczności, w obliczu których pewnych obietnic nie da się już spełnić?"
"Hmm" Pomyślał Artysta.
"A czy zapłaciłbyś mi za obraz, którego z powodu nowych okoliczności nie potrafiłbym namalować?".
poniedziałek, 10 października 2011
Ona
Kiedyś, w szkole podstawowej, śpiewałam na Dzień Matki piosenkę Violetty Villas - List do Matki. Jej słowa są tak piękne, choć wówczas odbierałam je tylko oczami wyobraźni. Należałam w końcu do tych szczęściar, które mają cudowną matkę przy sobie. Ponieważ piosenka jest niezwykle piękna i należy do jednej z ulubionych piosenek mojej mamy, a jej interpretacja w moim wydaniu przypadła wielu osobom do gustu, tym chętniej ją śpiewałam. Dałam więc mamie zaproszenie na koncert i aż do ostatniej chwili czekałam z niecierpliwością na moment, w którym zobaczę dumę i szczęście na jej twarzy podczas, gdy ja będę śpiewała specjalnie dla niej. Sala w szkole, na której odbywał się koncert była naprawdę niewielka, toteż zbędne było dodatkowe oświetlenie. Z miejsca, z którego śpiewałam widziałam całą widownię - wszystkie mamy... oprócz mojej. Czy to było zdziwienie? Może i tak, w końcu mama zapewniała mnie, że będzie, jednak owo zdziwienie nie trwało długo, bo zostało zastąpione czymś znacznie silniejszym - beznadziejnie wielkim żalem. Przy słowach "Mamo, nie myśl, że się skarżę, żal mi tylko marzeń..." Coś mnie ścisnęło po raz pierwszy za gardło, dźwięk był czysty, ale wyraźnie przytłumiony. Jednak kiedy śpiewałam "Widzę znów nasz dom, ciebie mamo w nim.." z jakiegoś powodu ten smutek jaki w sobie miałam, tchnął w moje płuca taką siłę, że śpiewany refren zdawał się być wylanym przeze mnie rozgoryczeniem. Patrzyłam cały czas na miejsca siedzące mając nadzieję, że ją po prostu przeoczyłam, potem na drzwi, aż w końcu zrezygnowana kończyłam ze łzami w oczach "Mamo w sercu Cię kołyszę, list do Ciebie piszę, ciemny jak ta noc...".
Nie martwcie się: moja mama była cała i zdrowa, ani nie zapomniała o występie, a jedynie występ mojej siostry z okazji Dnia Matki przedłużył się i nie miała serca wychodzić stamtąd, mając nadzieję, że mimo spóźnienia zdąży zobaczyć tą "niespodziankę", którą dla niej miałam.
Wróćmy jednak do koncertu. Kiedy piosenka się skończyła, spojrzałam raz jeszcze na widownię, a jej - mojej mamy -naprawdę tam nie było... siedziały tam natomiast inne matki, które... płakały. Po koncercie kilka matek podeszło do mnie z podziękowaniami, a jedna z nich powiedziała mi: "Śpiewałaś to tak, że miałam wrażenie, że to moja własna tęsknota za mamą i tymi beztroskimi latami". Okazało się, że owa mama tak jak moja własna, nie była rodzoną Ślązaczką, ale tak jak większość matek moich kolegów i koleżanek przyjechała z mężem na Śląsk "za chlebem", żeby jej dzieciom żyło się lepiej. Naturalnie wówczas nie rozumiałam tej dziwnej tęsknoty, dopóki sama nie wyjechałam na kilka lat za granicę. To było tylko kilka lat, ale jak sobie pomyślę o momentach, w których rozdarta poważnie zastanawiałam się nad tym czy zostać czy wrócić, szarpiąc się między sercem a rozumem... no właśnie. Wtedy zrozumiałam jak wielka jest TA miłość i czym tak naprawdę jest patriotyzm, który ona tworzy: to uwielbienie do kilkudziesięciu metrów kwadratowych mieszkania, w którym gościsz przyjaciół mających z tobą tyle wspólnych wspomnień, niedzielne obiady z rodziną, miejsca złożone z tylu momentów i twarzy w nie wplecionych i te cudowne chwile, w których zdarzy Ci się poczuć raz jeszcze jak dziecko, bo bliska Ci osoba przytuli Cię tak samo czule jak robiła to lata temu. Chociaż to tylko słodko-gorzkie wydanie życia w wersji polskiej, to przecież właśnie tutaj bije serce mojej ojczyzny - serca moich bliskich i tak naprawdę tylko o to jest warto walczyć, choćby nawet z tymi, którzy po wygranych wyborach roszczą sobie prawo do twierdzenia, że jest inaczej, niejednokrotnie starając się przywłaszczyć sobie ten fundament człowieczeństwa.
Nie martwcie się: moja mama była cała i zdrowa, ani nie zapomniała o występie, a jedynie występ mojej siostry z okazji Dnia Matki przedłużył się i nie miała serca wychodzić stamtąd, mając nadzieję, że mimo spóźnienia zdąży zobaczyć tą "niespodziankę", którą dla niej miałam.
Wróćmy jednak do koncertu. Kiedy piosenka się skończyła, spojrzałam raz jeszcze na widownię, a jej - mojej mamy -naprawdę tam nie było... siedziały tam natomiast inne matki, które... płakały. Po koncercie kilka matek podeszło do mnie z podziękowaniami, a jedna z nich powiedziała mi: "Śpiewałaś to tak, że miałam wrażenie, że to moja własna tęsknota za mamą i tymi beztroskimi latami". Okazało się, że owa mama tak jak moja własna, nie była rodzoną Ślązaczką, ale tak jak większość matek moich kolegów i koleżanek przyjechała z mężem na Śląsk "za chlebem", żeby jej dzieciom żyło się lepiej. Naturalnie wówczas nie rozumiałam tej dziwnej tęsknoty, dopóki sama nie wyjechałam na kilka lat za granicę. To było tylko kilka lat, ale jak sobie pomyślę o momentach, w których rozdarta poważnie zastanawiałam się nad tym czy zostać czy wrócić, szarpiąc się między sercem a rozumem... no właśnie. Wtedy zrozumiałam jak wielka jest TA miłość i czym tak naprawdę jest patriotyzm, który ona tworzy: to uwielbienie do kilkudziesięciu metrów kwadratowych mieszkania, w którym gościsz przyjaciół mających z tobą tyle wspólnych wspomnień, niedzielne obiady z rodziną, miejsca złożone z tylu momentów i twarzy w nie wplecionych i te cudowne chwile, w których zdarzy Ci się poczuć raz jeszcze jak dziecko, bo bliska Ci osoba przytuli Cię tak samo czule jak robiła to lata temu. Chociaż to tylko słodko-gorzkie wydanie życia w wersji polskiej, to przecież właśnie tutaj bije serce mojej ojczyzny - serca moich bliskich i tak naprawdę tylko o to jest warto walczyć, choćby nawet z tymi, którzy po wygranych wyborach roszczą sobie prawo do twierdzenia, że jest inaczej, niejednokrotnie starając się przywłaszczyć sobie ten fundament człowieczeństwa.
środa, 21 września 2011
Jedenaste - pamiętaj, że jesteś człowiekiem.
Leonardo da Vinci - Człowiek witruwiański |
Podejrzewam, że niejeden z nas spotkał się z osobnikiem homo sapiens sapiens, który domagał się aby pamiętano o jego tytule zawodowym nawet w potocznej rozmowie. Hm... Studia, magistry, doktoraty i inne są jak najbardziej powodem do dumy, ale czy rzeczywiście określają nas jako ludzi? Czy świetność lekarza jest zależna od jego stopnia naukowego, czy dokonań, które przysporzyły mu dobrej sławy wśród pacjentów? Czy fakt, że ktoś z ludzkiego powodu jakim jest skłonność do popełniania błędów, pomyli profesora z doktorem naprawdę zasługuje na pogardliwe spojrzenie? Ta dziwna waga nadana tytułom, kolorom skóry, pochodzeniu, przekonaniom politycznym, religii i innym, niczym się ma do rzeczywistości, a wręcz potrafi ją niejednokrotnie przekłamać. Dowodem na to są chociażby ludzie, którzy mimo braku wspomnianych tytułów naukowych, zapisali się na kartach historii świata jako geniusze i tak dla przykładu: Tomasz Alva Edison, który zrezygnował ze szkoły po trzech miesiącach, po tym jak jego nauczyciel określił go jako przypadek beznadziejny i w obecności swojego ucznia powiedział wizytatorowi, że Edison jest tępy i nie ma najmniejszego sensu by nadal uczęszczał do szkoły. Edison nie skończył szkoły, a jego nazwisko zna niemal każdy, a czy ktoś jest w stanie podać nazwisko nauczyciela, który tak bezpardonowo obszedł się ze swoim uczniem, późniejszym wielkim odkrywcą? A przecież takich przykładów jest znacznie więcej: Albert Einstein, Enrico Caruso, Stefan Banach i wielu, wielu innych... Idźmy dalej.
Czy gdyby nie zacięta pewność z jaką hitlerowcy podważyli znaczenie Żydów , Polaków i Cyganów jako ludzi, musielibyśmy się wstydzić za błędy ludzkości na skalę wojen światowych? Wydaje mi się, że naszym problemem jest łatwizna z jaką wolimy bez zastanowienia kłaniać się ludziom w garniturach pomijając tych, którzy tylko ze względu na nasze jakże często mało obiektywne przekonania są zbyt zwykli, zbyt pospolici, lub po prostu beznadziejni.
Prawda jest taka, że prawdziwe sukcesy to efekty niebywałej siły, determinacji i odwagi w mierzeniu się z własnymi ograniczeniami. I nie chodzi tu oto aby bezgranicznie wierzyć we wszystko i wszystkich, warto jednak poświęcić trochę miejsca na kartach własnego życia na tak zwany margines błędu: zarówno własnego jak i cudzych. Bo możliwe, że tam gdzie pojawił się błąd, znajduje się także początek nowo odkrywanej prawdy...
sobota, 20 sierpnia 2011
Szacunek, czyli taka jedna wartościowa bezwartość.
Trudno będzie komukolwiek przypomnieć sobie kiedy po raz pierwszy usłyszał o szacunku, ale na pewno każdemu z nas dobrze są znane zdania takie jak: "ten człowiek jest godny szacunku", "szanujmy siebie nawzajem", "szanuj to", albo "zapomnij o szacunku".
W zależności od wychowania, tego jak żyjemy pojęcie szacunku jest niebywale różne i zmienia się z upływem lat. U mnożącej się rzeszy osób, z wiekiem inne wartości stają się znacznie bardziej pożądane jak choćby sława, modne zdrady a najczęściej "wszystkodajne" pieniądze. Przekuwają swoje ideały na pieniądze, którymi w końcu nie żądzą oni, a banki i giełdy. Coraz więcej jest wśród nas osób, które oprócz rzeczy są w stanie kupić ludzi. Coraz więcej jest wśród nas ludzi, których można kupić w chińsko śmiesznych cenach. I pewnie ten fakt nie ma większego znaczenia dla pana w czerwonym Lamborgini (który po latach satysfakcjonujących transakcji, podczas których zarobione pieniądze chował do kieszeni wraz z godnością), uśmiecha się na myśl o tych, których zostawił daleko za sobą. Patrzy z głową uniesioną w górę, aby widoku wspaniałości, których się dorobił nie zmącił mu obraz tych ludzi, których wbijał w ziemię podczas biegu po mamonę. "Po co nam szacunek?" - Zapytają ci, którzy patrzą w przyszłość przez pryzmat dzisiejszego dnia.
Otóż szacunek jest po to, żebyście pewnego dnia nie zapytali swojego dziecka "Kto powiesił ten ohydny obraz z namalowanym gównem w przedpokoju?!" I żeby to dziecko nie mówiło potem "Ten idiota z Alzheimerem znowu pomylił lustro z obrazem".
W zależności od wychowania, tego jak żyjemy pojęcie szacunku jest niebywale różne i zmienia się z upływem lat. U mnożącej się rzeszy osób, z wiekiem inne wartości stają się znacznie bardziej pożądane jak choćby sława, modne zdrady a najczęściej "wszystkodajne" pieniądze. Przekuwają swoje ideały na pieniądze, którymi w końcu nie żądzą oni, a banki i giełdy. Coraz więcej jest wśród nas osób, które oprócz rzeczy są w stanie kupić ludzi. Coraz więcej jest wśród nas ludzi, których można kupić w chińsko śmiesznych cenach. I pewnie ten fakt nie ma większego znaczenia dla pana w czerwonym Lamborgini (który po latach satysfakcjonujących transakcji, podczas których zarobione pieniądze chował do kieszeni wraz z godnością), uśmiecha się na myśl o tych, których zostawił daleko za sobą. Patrzy z głową uniesioną w górę, aby widoku wspaniałości, których się dorobił nie zmącił mu obraz tych ludzi, których wbijał w ziemię podczas biegu po mamonę. "Po co nam szacunek?" - Zapytają ci, którzy patrzą w przyszłość przez pryzmat dzisiejszego dnia.
Otóż szacunek jest po to, żebyście pewnego dnia nie zapytali swojego dziecka "Kto powiesił ten ohydny obraz z namalowanym gównem w przedpokoju?!" I żeby to dziecko nie mówiło potem "Ten idiota z Alzheimerem znowu pomylił lustro z obrazem".
środa, 27 lipca 2011
Zniszczenie Sodomy i Gomory
John Martin "Zniszczenie Sodomy i Gomory |
Bóg postanowił zniszczyć te miasta ze względu na okropności jakie miały tam miejsce. Abraham wtedy zapytał Boga: "Czy zamierzasz wygóbić sprawiedliwych wespół z bezbożnymi? Może w tym mieście jest pięćdziesięciu sprawiedliwych, czy także zniszczysz to miasto i nie przebaczysz mu przez wzgląd na owych pięćdziesięciu sprawiedliwych? (...)" Pan mu odpowiedział: "Jeśli znajdę w Sodomie pięćdziesięciu sprawiedliwych przebaczę całemu miastu przez wzgląd na nich".Z dalszej części tej historii wiemy, że aniołowie zesłani do miasta nie znaleźli nawet dziesięciu sprawiedliwych, ale postanowili ocalić Lota wraz z jego rodziną za gościnę, której im udzielił i za to, że stanął w ich obronie przed mieszkańcami miasta. Aniołowie wyciągnęli go i jego rodzinę poza miasto, a Bóg kazał im uciekać, by ocalili życie. Wiadomym było, że zgodnie z Bożym planem Sodoma i Gomora miały ulec zniszczeniu. Kiedy Lot wraz z rodziną byli już bezpieczni w drodze do miasta Soar, Bóg spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia, a wówczas żona Lota wbrew Bożemu nakazowi obróciła się za siebie i zamieniła się w słup soli.
Słysząc tą historię po raz pierwszy, zastanawiałam się nad tym dlaczego Bóg tak surowo ukarał żonę Lota? Czyżby powiedzenie: ciekawość to pierwszy stopień do piekła miało tutaj jakieś odniesienie? Otóż nie.
Wydaje mi się, że ta metafora ma znacznie głębsze znaczenie. Popełniamy błędy, zachodzimy w głowę jak mogliśmy do nich dopuścić, jak mogliśmy kogoś skrzywdzić, albo pozwolić się skrzywdzić,dlaczego wybraliśmy tą drogę albo dlaczego nie wybraliśmy innego kierunku, zawodu, mieszkania? Dlaczego ktoś nas zdradził, oszukał, opuścił, umarł? Dlaczego doszło do tego nieszczęścia? Cały czas w naszym życiu pojawiają się rzeczy, z którymi zbyt trudno jest się nam pogodzić, rzeczy które potrafią wyniszczać nas psychicznie i fizycznie, i co gorsze: podświadomie pozwalamy sobie wierzyć, że skoro tak jest to tak musi być. Pozwalamy sobie tkwić w tym martwym punkcie, choć od dawna nie ma w nim już nic co można lub warto by było ocalić. Może nie po raz pierwszy zadajemy sobie pytanie: "Po co? Dlaczego to robię?". Aż w końcu nadchodzi ten moment, kiedy deszcz siarki i ognia niszczy to co i tak było już tylko siedliskiem zgnilizny przenosząc je w przeszłość. Chyba zawsze towarzyszy temu uczucie straty, niepewności czy lęku przed nieznanym, ale to jest właśnie moment, w którym trzeba iść naprzód i broń Boże, nie oglądać się za siebie.
Ci, którzy łamią ten nakaz, skazują siebie na tkwienie w punkcie, gdzie zabiła ich własna tęsknota, tęsknota za czymś co i tak już nigdy nie należałoby do nich. Zadając sobie pytanie "A co by było gdyby?", odwracamy się i stoimy w miejscu, dokładnie, jak ten słup soli...
Życzę Wam siły i wiary na drodze, którą sobie obraliście i niech to będzie droga naprzód.
niedziela, 17 lipca 2011
ATHYDA - Rozdział 6 "Odmęt"
"(...)- Ta cała sytuacja, w której się znalazłem… Mam w sobie tyle nienazwanego żalu i nie wiem do kogo mam go kierować. – Szukając właściwych słów odchylił głowę do tyłu i poczuł jak zachodzące słońce delikatnie muska jego twarz ciepłymi promieniami. - Nic nie wiem...
- Bóg jeden wie co cię sprowadziło na tą wyspę i nie bez powodu zapewne dał ci ten czas, w którym jeszcze nie znasz odpowiedzi na to pytanie.
To co usłyszał wydało mu się zbyt trywialne jak na Lily. Bóg był ukojeniem mas, do których on najprawdopodobniej nigdy nie należał. Nie zamierzał oddawać swojego losu w ręce tego, który bezkarnie się nim bawił.
- Bóg powiadasz? A kim jest ten Bóg, co każe swoim dzieciom szukać siebie po omacku?
- Tutaj wierzymy, że ziemia jest jak dom bez dachu. Każdy ma w tym domu swój własny pokój. Patrząc do góry wszyscy widzimy tego samego Boga, ale każdy z innej perspektywy – z perspektywy własnego pokoju.
Charlie od razu pomyślał, że jego pokój został umiejscowiony tam, gdzie patrząc w górę widzi się koniec układu pokarmowego samego Boga.
- Bez urazy – zebrał się do podsumowania swoich spostrzeżeń – nie wiem jak ty widzisz tego Boga, ale dla mnie jest kimś kto umaczał mnie w głębokim gównie.
- A może go właśnie o to prosiłeś? – Na twarzy Charliego wyraźnie malowało się zaskoczenie. Najwyraźniej spodziewał się takiego podsumowania z jej strony. – Nie znasz perspektywy człowieka, którym byłeś, bo go nie pamiętasz, ale może to gówno było dla niego jedyną drogą ratunku.
Charlie poczuł się niesłusznie osądzony.
– Dobrze więc, powiedz mi czego w takim bądź razie oczekuje od nas TEN Bóg?
- Szczęścia – Odpowiedziała bez wahania.
- Szczęścia? A to dobre! Przecież to niemożliwe. Abstrahując od mojej sytuacji popatrz na innych, bardziej pokrzywdzonych: chorych umysłowo, całkowicie sparaliżowanych, albo tych którzy urodzili się w miejscach, gdzie nieprzerwanie trwa wojna, albo inny konflikt pozbawiający ich poczucia bezpieczeństwa. Jak ON sobie wyobraża ich szczęście?!
- Przecież nie ma jednoznacznej definicji szczęścia. Trudno ci to pojąć, bo chciałbyś znaleźć odpowiedź ujętą mądrze w słowach z wielkich ksiąg, a tak naprawdę to właśnie źle zinterpretowane treści stają się najczęstszym powodem nieszczęść. Prawda jest taka, że słowa z najwspanialszych dzieł proroków, artystów czy geniuszy są albo bezmyślnie czytane, albo tłumaczone przez ludzi mądrych, ale niekoniecznie umiejących lub chcących oddać ich właściwe znaczenie. Często tłumaczone są na swój indywidualny sposób, przez co zapomina się o ich właściwym przesłaniu, jakim jest szerzenie radości, dobrych nowin, nadziei, wiary w sens wszystkiego co przynosi szczęście. Bóg nie chce byśmy szukali dziury w całym. Dał nam duszę, byśmy wiedzieli gdzie szukać szczęścia, rozum, byśmy mogli je zdobywać i serce byśmy mogli je odczuwać.
- To po co są te wszystkie, mądre zapisy?
- Każda budowla potrzebuje szkieletu. Tylko trwałe budowle mają szanse przetrwać wieki, a te są budowane na fundamentach naszych marzeń. Każdy powinien mieć prawo wyboru co do tego jaki chce być, pamiętając o tym by nie odbierać tego prawa innym.
- Tak, tylko dlaczego ludzie dla swojego szczęścia są w stanie niszczyć, zabijać i robić masę innych potwornych rzeczy.
- Bo ludzie myślą, że niszcząc czy zabijając są w stanie przywłaszczyć sobie cudze szczęście, a prawda jest taka, że szczęścia nie można sobie przywłaszczyć, szczęście może się tylko zrodzić w tobie, a uznanie w oczach innych, cudza zazdrość czy choćby pocieszanie się czyjąś gorszą sytuacją to coś na wzór ślepych uliczek. Najczęstszym problemem nas, ludzi jest niechęć do wycofania się z nich i bezsensowne tkwienie w martwym punkcie, często z wymuszonym uśmiechem na twarzy. Nikt nie jest doskonały. Nie ma doskonałej duszy, serca, umysłu, tak jak nie ma doskonałego ciała. Ale wystarczy odkryć w sobie jedną myśl, która potrafi rozgrzać wnętrze, by wiedzieć jak wygląda prawdziwe szczęście, resztę zostaw rozumowi i duszy, a zapewniam cię, że osiągając swój cel nikogo nie skrzywdzisz a jeszcze pomnożysz swoje radości dzieląc się nimi z innymi.
- A co jeżeli ta myśl, która ma rozgrzewać moje wnętrze, będzie wymagała pewnych ofiar? – Charlie nie potrafił uwierzyć w trafność tych banalnych stwierdzeń, ale nie potrafił też znaleźć silnych argumentów by móc je ostatecznie odeprzeć.
- To niemożliwe. Takie myśli mogą rodzić poczucie dumy, siły, potęgi, satysfakcji ale nie szczęścia.
- Skąd ta twoja pewność? – Słowa Lily intrygowały go coraz bardziej. Chyba nigdy przedtem nie czuł takiego głodu informacji.
- Bo w każdej takiej myśli znajduje się dowód na istnienie Boga. Jeśli nie wierzysz, sam spróbuj. – Charlie czuł się jak przypadkowy student na wykładach, które już dawno zaliczył i to na najwyższą ocenę, a dopiero teraz uświadomił sobie, że tak naprawdę nic z zaliczonego przedmiotu do tej pory nie rozumiał.
- Czasami ludzie aby zagłuszyć wewnętrzne głosy - te które nam mówią co dobre a co złe - biją się bez opamiętania po bębenkach sumienia, myśląc tylko o tym, że ból jest tymczasowy, jakby zapominali, że w ten sposób robią z siebie inwalidów na całe życie. Dopóki nie ogłuchną nie zrozumieją czym jest ułomność.(...)"
środa, 13 lipca 2011
Czas Ahmeda
Ahmed był dobrym człowiekiem: uczynnym i wesołym. Dobrze patrzyło mu z oczu, więc i ludzie garnęli się do niego. Miał wielu przyjaciół, którzy szczerze go kochali i pomagali mu, gdy tylko nadarzała się taka okazja. Cieszyła go radość jego bliskich i rodziny, tak więc z radością starał się z nimi spędzać jak najwięcej czasu. Dzięki temu Ahmed miał bogate i szczęśliwe życie. Jednak pewnego dnia Ahmed poczuł w swoim brzuchy dziwne dygotanie. Początkowo myślał, że zjadł coś niedobrego, jednak dygotanie powracało coraz częściej i z czasem ogarnęło całe jego ciało. Żona Ahmeda dostrzegła jako pierwsza troskę na twarzy swojego męża. Gdy ten opowiedział jej o dziwnym "roztrzęsieniu" w jego wnętrzu, poleciła mu by udał się do lekarza. Lekarz niestety nie potrafił określić powodu owego "roztrzęsienia" i po kilku nieudanych kuracjach polecił swojemu pacjentowi, by ten po prostu przyzwyczaił się do uporczywej przypadłości, skoro ta i tak nie przeszkadza mu fizycznie w codziennym życiu. Niepocieszony Ahmed idąc do domu usiadł zasmucony pod drzewem oliwnym. Popatrzył w niebo rozżalony i przekuł swe żale w słowa:
"Ach Boże, wiem że w oczach ludzi, których dotyka prawdziwe nieszczęście ta moja dolegliwość jest błahostką, tak więc i w Twoich musi być mniejsza niż ziarnko piasku, po którym kroczę nie zwracając na nie uwagi. Nikt jednak nie wie, że to całe roztrzęsienie odbiera mi radość życia. Mówić o tym nie mogę, bo gdy tylko wspomniałem o tym żonie to coś okropnego jakby od samego wspomnienia o tym urosło w siłę, a wraz z tym potężny chaos i strach zmąciły me myśli."
Po tych słowach Ahmed ujrzał zbliżającą się do niego postać. Był to wędrowiec, który najprawdopodobniej zamierzał odpocząć pod tym samym drzewem pod którym siedział teraz żalący się Ahmed. Pod słońce trudno było ujrzeć twarz mężczyzny, ale zdawał się być stary i mądry. Usiadł bez słowa obok Ahmeda patrząc spokojnie przed siebie.
- Nie raz widziałem ten niepokój na ludzkiej twarzy - Przemówił mędrzec, kreśląc coś palcem na piasku.
- Prawdziwie kochasz życie i Pan nasz raduje się nim. Nie bez powodu Pan mianował Cię ogrodnikiem - Ahmed spojrzał na niego podejrzliwie.
- Wcale nie jestem ogrodnikiem. - Mężczyzna dobrodusznie uśmiechnął się do swojego słuchacza.
- Owszem jesteś. Twoje wnętrze to ogród. Szczęśliwi Ci, którzy mogą się częstować jego plonami. Jednak niepokój który wdarł się do tego ogrodu sieje spustoszenie w Twej duszy.
- Nie rozumiem...
- Każdy ogród potrzebuje by go pielęgnowano. Możemy o niego dbać, a mimo wszystko pojawiają się w nim chwasty. Wiem że jesteś pracowitym ogrodnikiem i starasz się dbać o swój ogród jak tylko potrafisz, ale mimo to w Twoim ogrodzie są chwasty. Nie widać ich gołym okiem, ale popatrz jakie spustoszenie sieją w Twej duszy.
- Więc co mi radzisz?
- Idź do domu i poświęć się sobie.
- Sobie? Ależ jak mam to rozumieć? Mam przecież żonę, dzieci, przyjaciół!...
- Najpierw usiądź przy drzewie co rośnie koło Twego domu i odpraw wszystkich, którzy przyjdą do Ciebie w odwiedziny. Chwasty lubią słowa, są dla nich jak woda. Gdy będziesz pracował myśl o tym co naprawdę w pracy sprawia Ci przyjemność. Poświęcaj się temu tak często jak to będzie możliwe. Niech efekty Twojej fizycznej pracy przełożą się na pracę w Twoim ogrodzie. I najważniejsze: czas. Słońce w Twoim ogrodzie cały czas jest w zenicie. Pozwól mu czasem zachodzić, a chłód nocy da orzeźwienie Tobie i Twoim kwiatom.
Ahmed słuchał uważnie mężczyzny ze spuszczoną w zamyśleniu głową. Nie do końca rozumiał sens tych rad, jednak zapadły mu głęboko w pamięci. Gdy uniósł oczy spostrzegł daleko oddalającą się ku słońcu sylwetkę człowieka, który jeszcze przed chwilą siedział obok niego.
Gdy wrócił do domu, słońce chyliło się ku zachodowi. Przed domem nie było nikogo, tylko stare drzewo stało jakby czekając, aż gospodarz pod nim usiądzie. Tak jak zalecił starzec Ahmed usiadł pod drzewem i czekał... Jego sąsiad i dobry przyjaciel Baltazar, gdy tylko dostrzegł go siedzącego pod drzewem ochoczo zaczął zapraszać go do siebie. Ahmed z ciężkim sercem spojrzał na przyjaciela.
- Wybacz mi Baltazarze, ale dzisiaj nie skorzystam z Twojego zaproszenia. - Zdziwiony Baltazar poczuł się lekko urażony, więc nawet nie zapytał o powód dla którego Ahmed odmówił jego gościny i wrócił do siebie. W krótkim czasie Ahmed odprawił jeszcze kilku innych przyjaciół nie podając przyczyny swojej decyzji, bo takowej naprawdę nie znał. Czuł jednak, że musi spróbować rady mędrca.
Następnego dnia Ahmed wrócił do pracy. Zawsze pracował szybko i sprawnie, ale tak naprawdę nigdy nie zastanawiał się nad tym co robił. Budował domy i w pracy był zawsze tam gdzie go potrzebowano. Tego dnia zaczął myśleć nad tym, co tak naprawdę lubił robić. Zbijał deski, przyrządzał zaprawę, mierzył, ciął. Te poszukiwania tak bardzo go zaabsorbowały, że nawet nie zauważył dziwnie przyglądających się mu kolegów z pracy. Byli zdumieni skupieniem z jakim pracował i małomównością, która wydawała im się niepokojąco obca.
- Ahmedzie czy wszystko w porządku? - Zapytał jego przełożony.
- Tak, oczywiście. - Uśmiechnął się. - Jeśli jednak mógłbym o coś poprosić, to chciałbym jak najczęściej pracować przy przygotowaniu drewna do budowy.
- Ależ oczywiście, jeśli chcesz możesz przez jakiś czas obrabiać drewno do budowy. Jednak czy jesteś tego pewien? To ciężka i żmudna praca.
- Tak, jestem tego pewien.
I tak też się stało. Ahmed zajął się obróbką drewna. To było rzeczywiście mozolne zajęcie, ale z jakiegoś powodu Ahmed bardzo je polubił. Z satysfakcją spoglądał na efekty swojej pracy. Najpierw starał się być jak najbardziej dokładny. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tą czynnością tak bardzo jak teraz. Nigdy nie było ku temu sposobności. Zawsze musiał gdzieś biec, coś przynieść, odrywał się od swojego zajęcia za każdym razem gdy ktoś go potrzebował, jednak najczęściej wówczas, gdy zaczynało go nudzić. Z czasem Ahmed obrabiał drewno nie tylko bardzo dokładnie, ale i najszybciej ze wszystkich budowniczych we wsi.
Pod koniec każdego dnia siadał pod drzewem przy domu i spoglądał w zupełnej ciszy na zachodzące słońce. Pewnego dnia jego żona usiadła przy nim.
- Ostatnio cały czas się uśmiechasz. - Zauważył.
- Uśmiecham się, bo i Ty się uśmiechasz.
- Tak? - Zdziwiony dopiero teraz zauważył, że jego niepokój zniknął, a wraz z nim to, co targało jego wnętrzem. Nazajutrz postanowił iść na miasto. Czuł się zdrowy i zamierzał podzielić się tą dobrą nowiną z przyjaciółmi. Jednak jakie było jego zdziwienie, gdy okazało się, że ludzie zamiast cieszyć się jego szczęściem patrzyli na niego z ukosa i szli ledwie zwracając na niego uwagę. Ahmed dostrzegł swojego sąsiada Baltazara. Serdecznie przywitał się z nim na co ten, spojrzał na niego z niesmakiem.
- Cóż to się stało drogi Ahmedzie, że sobie o nas przypomniałeś?
- Ależ ja cały czas pamiętałem o Was... - Zasmucony nie rozumiał wyrzutów przyjaciela.
- Przez pół roku nikogo nie odwiedziłeś, przez pół roku! - Ahmed spojrzał na niego z niedowierzaniem. To fakt, że nie był już częstym gościem w domu Baltazara, ale gdy ten potrzebował drewna do rozbudowy domu dostarczył mu najlepsze jakie tylko miał. Sam je obrobił nie chcąc zapłaty. Przemilczał to jednak i ruszył przed siebie. Po drodze natknął się na żonę swojego drugiego przyjaciela.
- Czy mąż Twój już zdrowy? - Zapytał przyjaźnie. Kobieta spojrzała jednak na niego zimno i odrzekła.
- Tak mój mąż już zdrowy, ale twarzy Twojej przypomnieć sobie nie może. - Ahmed spojrzał na nią ze smutkiem w oczach przypominając sobie jak jeszcze tydzień temu dał tej kobiecie pieniądze na lekarza. Ponieważ stał się bardzo dobrym cieślą, pieniędzy mu nie brakowało więc nie zamierzał oszczędzać na zdrowiu przyjaciela i przysłał mu najlepszego lekarza z okolicy. Nieopodal stał i inny jego przyjaciel, Ahmed więc przywitał się z nim serdecznie jak zawsze.
- Co też u Ciebie słychać drogi przyjacielu? -Mężczyzna spojrzał na niego zdziwiony i posępny.
- Jakbyś mnie częściej widywał pewnie byś wiedział - Po tych słowach odwrócił się i odszedł.
Przygnębiony kroczył przed siebie nie patrząc na ludzi w obawie przed ich reakcją. A może i dobrze, może to właśnie o to chodziło, by pozbyć się z życia tych wszystkich niewdzięczników!". Z tym żalem w sercu nie zauważył jak w oddali ochoczo machał do niego Mahheim. Był to jego stary przyjaciel, z którym bardzo długo się już nie widział, choć dzieliło ich tylko kilka domów. Mahheim podbiegł do Ahmeda radośnie go witając.
- Jak dobrze Cię widzieć przyjacielu! - Ahmed zdziwił się słysząc ten entuzjazm w jego głosie.
- Tak dawno Cię nie widziałem, ale słyszałem że w życiu Ci się powodzi, Twoja żona jest z Ciebie dumna a dzieci zdrowe i szczęśliwe. - Ahmed nie potrafił sobie przypomnieć jak to się stało, że tak długo nie widział się z Mahheimem, ale wiedział, że jego domu nie odwiedzał już od lat. Miał tak wielu przyjaciół, że o tym całkowicie zapomniał.
- Mahheimie, naprawdę nie masz mi za złe, że o Tobie zapomniałem? - Spytał Ahmed.
- Jak to zapomniałeś? Przecież mówisz mi po imieniu! - Mahheim uściskał przyjaciela. - Ale...
- Drogi Ahmedzie - Przerwał mu Mahheim - Kiedy dotknęła mnie bieda, Ty jedyny nie przychodziłeś do mnie chwalić się swoim dobytkiem,a kiedy mój syn potrzebował praktyki w ciesielce, ty go tak nauczyłeś fachu, że teraz cenią go sobie bardzo i wiedzie mu się. Do mnie los też się nareszcie uśmiechnął i na Boga, mogę Ci teraz podziękować! - Ahmed uśmiechnął się lekko. - Bynajmniej Ty mi nie masz za złe, że Cię nie odwiedzałem.
- Ahmedzie, jakże bym mógł! Wtedy, gdy przyszedłem Cię odwiedzić, widziałem, że potrzebujesz czasu, a to jedyne co mogłem Ci wtedy dać.
- Mój drogi Mahheimie, nawet nie wiesz jak bardzo jestem Ci wdzięczny. Najcenniejszy dar jaki mogłeś mi ofiarować to czas: ten który mi teraz poświęciłeś i ten, który pozwoliłeś mi spędzić bez siebie.
Z czasem Ahmed zrozumiał, że to nie ludzie byli owymi chwastami w jego życiu. Większość z tych, którzy byli obrażeni na Ahmeda z czasem zrozumiała, że ich złość jest bezsensowna w obliczu przyjaźni jaka ich łączyła z tym dobrym i serdecznym człowiekiem. To właśnie byli prawdziwi przyjaciele. A chwasty? Cóż w życiu każdego z nas pojawia się coś, co trudno dostrzec a co dopiero nazwać, a mimo to wrzyna się w nasze wnętrza. Aby się tego pozbyć potrzebujemy przyjaciół, albo czasu...
"Ach Boże, wiem że w oczach ludzi, których dotyka prawdziwe nieszczęście ta moja dolegliwość jest błahostką, tak więc i w Twoich musi być mniejsza niż ziarnko piasku, po którym kroczę nie zwracając na nie uwagi. Nikt jednak nie wie, że to całe roztrzęsienie odbiera mi radość życia. Mówić o tym nie mogę, bo gdy tylko wspomniałem o tym żonie to coś okropnego jakby od samego wspomnienia o tym urosło w siłę, a wraz z tym potężny chaos i strach zmąciły me myśli."
Po tych słowach Ahmed ujrzał zbliżającą się do niego postać. Był to wędrowiec, który najprawdopodobniej zamierzał odpocząć pod tym samym drzewem pod którym siedział teraz żalący się Ahmed. Pod słońce trudno było ujrzeć twarz mężczyzny, ale zdawał się być stary i mądry. Usiadł bez słowa obok Ahmeda patrząc spokojnie przed siebie.
- Nie raz widziałem ten niepokój na ludzkiej twarzy - Przemówił mędrzec, kreśląc coś palcem na piasku.
- Prawdziwie kochasz życie i Pan nasz raduje się nim. Nie bez powodu Pan mianował Cię ogrodnikiem - Ahmed spojrzał na niego podejrzliwie.
- Wcale nie jestem ogrodnikiem. - Mężczyzna dobrodusznie uśmiechnął się do swojego słuchacza.
- Owszem jesteś. Twoje wnętrze to ogród. Szczęśliwi Ci, którzy mogą się częstować jego plonami. Jednak niepokój który wdarł się do tego ogrodu sieje spustoszenie w Twej duszy.
- Nie rozumiem...
- Każdy ogród potrzebuje by go pielęgnowano. Możemy o niego dbać, a mimo wszystko pojawiają się w nim chwasty. Wiem że jesteś pracowitym ogrodnikiem i starasz się dbać o swój ogród jak tylko potrafisz, ale mimo to w Twoim ogrodzie są chwasty. Nie widać ich gołym okiem, ale popatrz jakie spustoszenie sieją w Twej duszy.
- Więc co mi radzisz?
- Idź do domu i poświęć się sobie.
- Sobie? Ależ jak mam to rozumieć? Mam przecież żonę, dzieci, przyjaciół!...
- Najpierw usiądź przy drzewie co rośnie koło Twego domu i odpraw wszystkich, którzy przyjdą do Ciebie w odwiedziny. Chwasty lubią słowa, są dla nich jak woda. Gdy będziesz pracował myśl o tym co naprawdę w pracy sprawia Ci przyjemność. Poświęcaj się temu tak często jak to będzie możliwe. Niech efekty Twojej fizycznej pracy przełożą się na pracę w Twoim ogrodzie. I najważniejsze: czas. Słońce w Twoim ogrodzie cały czas jest w zenicie. Pozwól mu czasem zachodzić, a chłód nocy da orzeźwienie Tobie i Twoim kwiatom.
Ahmed słuchał uważnie mężczyzny ze spuszczoną w zamyśleniu głową. Nie do końca rozumiał sens tych rad, jednak zapadły mu głęboko w pamięci. Gdy uniósł oczy spostrzegł daleko oddalającą się ku słońcu sylwetkę człowieka, który jeszcze przed chwilą siedział obok niego.
Gdy wrócił do domu, słońce chyliło się ku zachodowi. Przed domem nie było nikogo, tylko stare drzewo stało jakby czekając, aż gospodarz pod nim usiądzie. Tak jak zalecił starzec Ahmed usiadł pod drzewem i czekał... Jego sąsiad i dobry przyjaciel Baltazar, gdy tylko dostrzegł go siedzącego pod drzewem ochoczo zaczął zapraszać go do siebie. Ahmed z ciężkim sercem spojrzał na przyjaciela.
- Wybacz mi Baltazarze, ale dzisiaj nie skorzystam z Twojego zaproszenia. - Zdziwiony Baltazar poczuł się lekko urażony, więc nawet nie zapytał o powód dla którego Ahmed odmówił jego gościny i wrócił do siebie. W krótkim czasie Ahmed odprawił jeszcze kilku innych przyjaciół nie podając przyczyny swojej decyzji, bo takowej naprawdę nie znał. Czuł jednak, że musi spróbować rady mędrca.
Następnego dnia Ahmed wrócił do pracy. Zawsze pracował szybko i sprawnie, ale tak naprawdę nigdy nie zastanawiał się nad tym co robił. Budował domy i w pracy był zawsze tam gdzie go potrzebowano. Tego dnia zaczął myśleć nad tym, co tak naprawdę lubił robić. Zbijał deski, przyrządzał zaprawę, mierzył, ciął. Te poszukiwania tak bardzo go zaabsorbowały, że nawet nie zauważył dziwnie przyglądających się mu kolegów z pracy. Byli zdumieni skupieniem z jakim pracował i małomównością, która wydawała im się niepokojąco obca.
- Ahmedzie czy wszystko w porządku? - Zapytał jego przełożony.
- Tak, oczywiście. - Uśmiechnął się. - Jeśli jednak mógłbym o coś poprosić, to chciałbym jak najczęściej pracować przy przygotowaniu drewna do budowy.
- Ależ oczywiście, jeśli chcesz możesz przez jakiś czas obrabiać drewno do budowy. Jednak czy jesteś tego pewien? To ciężka i żmudna praca.
- Tak, jestem tego pewien.
I tak też się stało. Ahmed zajął się obróbką drewna. To było rzeczywiście mozolne zajęcie, ale z jakiegoś powodu Ahmed bardzo je polubił. Z satysfakcją spoglądał na efekty swojej pracy. Najpierw starał się być jak najbardziej dokładny. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tą czynnością tak bardzo jak teraz. Nigdy nie było ku temu sposobności. Zawsze musiał gdzieś biec, coś przynieść, odrywał się od swojego zajęcia za każdym razem gdy ktoś go potrzebował, jednak najczęściej wówczas, gdy zaczynało go nudzić. Z czasem Ahmed obrabiał drewno nie tylko bardzo dokładnie, ale i najszybciej ze wszystkich budowniczych we wsi.
Pod koniec każdego dnia siadał pod drzewem przy domu i spoglądał w zupełnej ciszy na zachodzące słońce. Pewnego dnia jego żona usiadła przy nim.
- Ostatnio cały czas się uśmiechasz. - Zauważył.
- Uśmiecham się, bo i Ty się uśmiechasz.
- Tak? - Zdziwiony dopiero teraz zauważył, że jego niepokój zniknął, a wraz z nim to, co targało jego wnętrzem. Nazajutrz postanowił iść na miasto. Czuł się zdrowy i zamierzał podzielić się tą dobrą nowiną z przyjaciółmi. Jednak jakie było jego zdziwienie, gdy okazało się, że ludzie zamiast cieszyć się jego szczęściem patrzyli na niego z ukosa i szli ledwie zwracając na niego uwagę. Ahmed dostrzegł swojego sąsiada Baltazara. Serdecznie przywitał się z nim na co ten, spojrzał na niego z niesmakiem.
- Cóż to się stało drogi Ahmedzie, że sobie o nas przypomniałeś?
- Ależ ja cały czas pamiętałem o Was... - Zasmucony nie rozumiał wyrzutów przyjaciela.
- Przez pół roku nikogo nie odwiedziłeś, przez pół roku! - Ahmed spojrzał na niego z niedowierzaniem. To fakt, że nie był już częstym gościem w domu Baltazara, ale gdy ten potrzebował drewna do rozbudowy domu dostarczył mu najlepsze jakie tylko miał. Sam je obrobił nie chcąc zapłaty. Przemilczał to jednak i ruszył przed siebie. Po drodze natknął się na żonę swojego drugiego przyjaciela.
- Czy mąż Twój już zdrowy? - Zapytał przyjaźnie. Kobieta spojrzała jednak na niego zimno i odrzekła.
- Tak mój mąż już zdrowy, ale twarzy Twojej przypomnieć sobie nie może. - Ahmed spojrzał na nią ze smutkiem w oczach przypominając sobie jak jeszcze tydzień temu dał tej kobiecie pieniądze na lekarza. Ponieważ stał się bardzo dobrym cieślą, pieniędzy mu nie brakowało więc nie zamierzał oszczędzać na zdrowiu przyjaciela i przysłał mu najlepszego lekarza z okolicy. Nieopodal stał i inny jego przyjaciel, Ahmed więc przywitał się z nim serdecznie jak zawsze.
- Co też u Ciebie słychać drogi przyjacielu? -Mężczyzna spojrzał na niego zdziwiony i posępny.
- Jakbyś mnie częściej widywał pewnie byś wiedział - Po tych słowach odwrócił się i odszedł.
Przygnębiony kroczył przed siebie nie patrząc na ludzi w obawie przed ich reakcją. A może i dobrze, może to właśnie o to chodziło, by pozbyć się z życia tych wszystkich niewdzięczników!". Z tym żalem w sercu nie zauważył jak w oddali ochoczo machał do niego Mahheim. Był to jego stary przyjaciel, z którym bardzo długo się już nie widział, choć dzieliło ich tylko kilka domów. Mahheim podbiegł do Ahmeda radośnie go witając.
- Jak dobrze Cię widzieć przyjacielu! - Ahmed zdziwił się słysząc ten entuzjazm w jego głosie.
- Tak dawno Cię nie widziałem, ale słyszałem że w życiu Ci się powodzi, Twoja żona jest z Ciebie dumna a dzieci zdrowe i szczęśliwe. - Ahmed nie potrafił sobie przypomnieć jak to się stało, że tak długo nie widział się z Mahheimem, ale wiedział, że jego domu nie odwiedzał już od lat. Miał tak wielu przyjaciół, że o tym całkowicie zapomniał.
- Mahheimie, naprawdę nie masz mi za złe, że o Tobie zapomniałem? - Spytał Ahmed.
- Jak to zapomniałeś? Przecież mówisz mi po imieniu! - Mahheim uściskał przyjaciela. - Ale...
- Drogi Ahmedzie - Przerwał mu Mahheim - Kiedy dotknęła mnie bieda, Ty jedyny nie przychodziłeś do mnie chwalić się swoim dobytkiem,a kiedy mój syn potrzebował praktyki w ciesielce, ty go tak nauczyłeś fachu, że teraz cenią go sobie bardzo i wiedzie mu się. Do mnie los też się nareszcie uśmiechnął i na Boga, mogę Ci teraz podziękować! - Ahmed uśmiechnął się lekko. - Bynajmniej Ty mi nie masz za złe, że Cię nie odwiedzałem.
- Ahmedzie, jakże bym mógł! Wtedy, gdy przyszedłem Cię odwiedzić, widziałem, że potrzebujesz czasu, a to jedyne co mogłem Ci wtedy dać.
- Mój drogi Mahheimie, nawet nie wiesz jak bardzo jestem Ci wdzięczny. Najcenniejszy dar jaki mogłeś mi ofiarować to czas: ten który mi teraz poświęciłeś i ten, który pozwoliłeś mi spędzić bez siebie.
Z czasem Ahmed zrozumiał, że to nie ludzie byli owymi chwastami w jego życiu. Większość z tych, którzy byli obrażeni na Ahmeda z czasem zrozumiała, że ich złość jest bezsensowna w obliczu przyjaźni jaka ich łączyła z tym dobrym i serdecznym człowiekiem. To właśnie byli prawdziwi przyjaciele. A chwasty? Cóż w życiu każdego z nas pojawia się coś, co trudno dostrzec a co dopiero nazwać, a mimo to wrzyna się w nasze wnętrza. Aby się tego pozbyć potrzebujemy przyjaciół, albo czasu...
środa, 18 maja 2011
Fly to the sky!...
Tęsknię za tymi snami, w których latałam nad polanami, ludzkimi głowami, tuż nad ziemią albo wysoko w przestworzach. Czułam się w tych snach taka lekka, wolna i silna. Trudno byłoby nie uwierzyć w tłumaczenia z senników:
latać bez skrzydeł - szczęście i radość
Zapewne znajdą się ludzie, którzy na samą myśl o lataniu samolotem wzdrygają się, ale pomyślmy jakby to cudownie było, gdyby latanie było dla nas ludzi równie naturalne co chodzenie. Brak samochodów, samolotów, przeludnionych tramwajów i dusznych autobusów.
W tym momencie amerykańskie powiedzenie "The sky is the limit" nabiera głębszego znaczenia. Jakiekolwiek marzenie, które zamienię w cel staje się swoistym szukaniem możliwości wzniesienia się ponad ziemię. Można powiedzieć: dodaje mi skrzydeł. Ale na tym nie koniec: od marzenia poprzez dążenie do wymarzonego celu, aż po jego osiągnięcie napotykamy na tyle nowych osób i doświadczamy tylu nowych rzeczy, które w trudny do przewidzenia sposób rzutują na efekt końcowy naszych dążeń. Choć nigdy nie idzie od początku do końca jak po maśle, nauczyłam się jednego: Zawsze pojawi się ktoś lub coś co będzie nam te skrzydła podcinało, ale jesteśmy niezwykli wówczas, gdy mimo tego potrafimy latać"...
latać bez skrzydeł - szczęście i radość
Zapewne znajdą się ludzie, którzy na samą myśl o lataniu samolotem wzdrygają się, ale pomyślmy jakby to cudownie było, gdyby latanie było dla nas ludzi równie naturalne co chodzenie. Brak samochodów, samolotów, przeludnionych tramwajów i dusznych autobusów.
W tym momencie amerykańskie powiedzenie "The sky is the limit" nabiera głębszego znaczenia. Jakiekolwiek marzenie, które zamienię w cel staje się swoistym szukaniem możliwości wzniesienia się ponad ziemię. Można powiedzieć: dodaje mi skrzydeł. Ale na tym nie koniec: od marzenia poprzez dążenie do wymarzonego celu, aż po jego osiągnięcie napotykamy na tyle nowych osób i doświadczamy tylu nowych rzeczy, które w trudny do przewidzenia sposób rzutują na efekt końcowy naszych dążeń. Choć nigdy nie idzie od początku do końca jak po maśle, nauczyłam się jednego: Zawsze pojawi się ktoś lub coś co będzie nam te skrzydła podcinało, ale jesteśmy niezwykli wówczas, gdy mimo tego potrafimy latać"...
środa, 4 maja 2011
czwartek, 28 kwietnia 2011
Miłość?!...
- Patrzę na Ciebie i zastanawiam się... - Zamilkł. Doskonale wiedział, że ten temat nie powinien być już poruszany, a już na pewno nie w tak bezpośredni sposób. Marco jednak dostrzegł, że po tych krótkich słowach jego przyjaciel jakby się ożywił. Dodało mu to odwagi by móc dokończyć to, co zostało już powiedziane.
- Widzisz zastanawiam się czym jest Miłość.
- Miłość? - Nataniel uśmiechnął się jakby do kieliszka z brandy unosząc go do ust rozchwianą alkoholem ręką - Zależy kogo pytasz. - Ucichł na chwilę. - Miłość ma tak wiele znaczeń... - Ogień w kominku przygasał. Teraz o wiele łatwiej było patrzeć na żarzące się kawałki drzewa. - Inne ma dla tego, który jej szuka, inne dla tego, który ją znalazł, a jeszcze inne, dla tego, który ją stracił - Po tych słowach na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmiech - Jeszcze inne dla człowieka, który wypił za dużo brandy!
- A więc jakie ma znaczenie dla tego człowieka?
- Dla tego człowieka jest bez znaczenia.
- A tak na prawdę?
- Na prawdę modlisz się do niej gdy dzień się zaczyna i kończy, w każdej mniej lub bardziej ważnej chwili twojego życia. Dziękujesz za każdy dzień, każdą jego chwilę, jej esencję. Przepraszasz za błędy i niedoskonałości, mimo że jesteś jej wytworem i właśnie takim jakim jesteś, zostałeś stworzony dla niej. Choć jej nie pojmujesz oddajesz się jej, nadajesz jej imię i błagasz o jeszcze!... i pytasz... dużo pytasz... ufny jak dziecko, w nadziei, że w tej całej niepewności nadejdzie odpowiedź, która cię ukoi. Tak Marco, nie Bóg jest Miłością, a Miłość jest Bogiem, dlatego bez względu na to kim jesteś i czy w niego wierzysz czy nie, jedno jest pewne - nie uciekniesz od niej.- Po tych słowach ponownie zatopił swoje spojrzenie w wygasłym już prawie kominku i podnosząc jakby tryumfalnie palec wskazujący do góry dodał:
- I wiesz co?... I chyba ta świadomość trzyma nas wszystkich przy życiu"
Fragment "Athydy"
Wreszcie skończyłam swoją pierwszą książkę... :)
- Widzisz zastanawiam się czym jest Miłość.
- Miłość? - Nataniel uśmiechnął się jakby do kieliszka z brandy unosząc go do ust rozchwianą alkoholem ręką - Zależy kogo pytasz. - Ucichł na chwilę. - Miłość ma tak wiele znaczeń... - Ogień w kominku przygasał. Teraz o wiele łatwiej było patrzeć na żarzące się kawałki drzewa. - Inne ma dla tego, który jej szuka, inne dla tego, który ją znalazł, a jeszcze inne, dla tego, który ją stracił - Po tych słowach na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmiech - Jeszcze inne dla człowieka, który wypił za dużo brandy!
- A więc jakie ma znaczenie dla tego człowieka?
- Dla tego człowieka jest bez znaczenia.
- A tak na prawdę?
- Na prawdę modlisz się do niej gdy dzień się zaczyna i kończy, w każdej mniej lub bardziej ważnej chwili twojego życia. Dziękujesz za każdy dzień, każdą jego chwilę, jej esencję. Przepraszasz za błędy i niedoskonałości, mimo że jesteś jej wytworem i właśnie takim jakim jesteś, zostałeś stworzony dla niej. Choć jej nie pojmujesz oddajesz się jej, nadajesz jej imię i błagasz o jeszcze!... i pytasz... dużo pytasz... ufny jak dziecko, w nadziei, że w tej całej niepewności nadejdzie odpowiedź, która cię ukoi. Tak Marco, nie Bóg jest Miłością, a Miłość jest Bogiem, dlatego bez względu na to kim jesteś i czy w niego wierzysz czy nie, jedno jest pewne - nie uciekniesz od niej.- Po tych słowach ponownie zatopił swoje spojrzenie w wygasłym już prawie kominku i podnosząc jakby tryumfalnie palec wskazujący do góry dodał:
- I wiesz co?... I chyba ta świadomość trzyma nas wszystkich przy życiu"
Fragment "Athydy"
Wreszcie skończyłam swoją pierwszą książkę... :)
czwartek, 21 kwietnia 2011
Całkiem fajna... naiwność, czyli skąd się wzięła Athyda?
Athydowicze czyli ok.50 osób, które stworzyły spektakl(fot.K.Kadis) |
Agata Dudacy i Dominik Brendan (fot.K.Kadis) |
(od lewej) Alicja Holecka, Jan Wójcikowski, Magdalena Kozak, Rafał Urlik (fot.K.Kadis) |
Magdalena Jasik i Dominik Brendan (fot.K.Kadis) |
Końcowe ukłony i aplauz! :D (fot. K.Kadis) |
Mając dystans do własnej osoby, wiele uwag na swój temat można dwojako przyjmować i.. rozumieć. No właśnie.
NAIWNOŚĆ - zbytnia prostota, szczerość i łatwowierność...
Nieciekawie a jednak - pominięto bardzo ważną rzecz, mianowicie niezwykłe możliwości jakie ta naiwność ze sobą niesie.
Zaczynając od "prostoty, szczerości i łatwowierności" z jaką dzieci podchodzą do życia, można zauważyć o ile weselsze jest ono w ich oczach. A jeśli chodzi o dorosłość?
Rok temu podjęłam się wraz z przyjacielem wyzwania szalonego - postanowiliśmy wystawić spektakl i to nie byle jaki. Wraz z innymi znajomymi zorganizowaliśmy casting, udało nam się zaangażować w to miejskie media i prezydenta miasta, Miejski Dom Kultury i Centrum Kultury - ogólnie zrobiło się to dobrych kilka razy większe niż sobie to początkowo wyobrażaliśmy. Wszystko szło jak po maśle, ale nie zabrakło też oczywiście schodów, które przyczyniły się do powtarzających się co jakiś czas ścisków w żołądku. Ale ok, żadne ze schodów nie były tak stresogenne jak ostrzeżenia bliskich: "wiesz na co się porywasz?", "nie ciesz się, bo jeszcze nie wiadomo jak to wypali" itd...
Dlaczego o tym piszę? Otóż pozwólcie, że opowiem Wam pewną historię.
Był sobie pewien chłopiec. Urodził się w bardzo biednej rodzinie w Warszawie, jako najstarszy z sześciorga dzieci. Gdy ojciec zmarł, chłopiec postanowił opuścić swój kraj i pieszo ruszył do Niemiec, skąd na statku popłynął do Anglii. Mimo że pracował tam ciężko, musiał też żebrać, a może nawet kraść, byleby tylko przeżyć. Przez Kanadę wyemigrował do USA.Wieczorami uczył się wytrwale angielskiego,by móc spełnić swoje marzenia - marzenia o lepszym życiu. Nikt z nas nie wie ile w tych marzeniach było wiary, a ile pobożnego życzenia, ważne, że wbrew wszystkiemu i wszystkim spełniły się.
Co ciekawsze: owy chłopiec nawet będąc już dorosłym mężczyzną nie mówił nigdy płynnie w języku angielskim, a mimo to przyczynił się do powstania Paramount Pictures, był współtwórcą Metro Goldwyn Mayer, był niezwykle cenionym producentem, znanym przede wszystkim z wysokiej jakości filmów (nigdy nie wyprodukował filmu klasy B ), współpracował z najbardziej znanymi scenarzystami, reżyserami i aktorami. Mowa o Szmuelu Gelbfiszu znanym jakoSamuel Goldwyn. Ażeby było śmieszniej, jego niezbyt poprawny angielski przyczynił się do powstania goldwynizmów.
Powiecie pewnie: ale to były inne czasy! Jasne, że inne - w tamtych przecież nas nie było i nie było w nich też tych możliwości, które mamy dzisiaj! Tak więc zreasumuję całość słowami Moni Tabor:
"idź za ciosem, będą się śmiać, mówić że to nie to, nie te lata, nie ten czas, nie ta historia ale to jest TEN CZAS aby wziąć sprawy w swoje ręce"
A tak wracając jeszcze do Goldwyna. Kasa, kasą, ale nawet on znał większe wartości:
"Nie zależy mi, by moje filmy zarobiły choćby centa, jeśli tylko wszyscy będą na nie chodzili."
PS: Bez względu na Goldwyna i tak uważam, że ta moja naiwność jest fajniejsza, niż to całe życie na serio, w końcu spektakl się udał! ;P
środa, 20 kwietnia 2011
Dwie historie
Przypomniały mi się dwie historyjki - jedna po drugiej, obie prawdziwe. Najpierw przypomniało mi się jak facet leży obok swojej kobiety, są już spory kawałek czasu ze sobą. W pewnym momencie ona zadaje pytanie:
-Kochanie, pamiętasz jak mi obiecywałeś willę z basenem?
- No - odpowiada mężczyzna
- A pamiętasz jak mi obiecywałeś samochód?
- No - Odpowiada nie zastanawiając się nad tym do czego ma to wszystko zmierzać
- A pamiętasz jak mi obiecywałeś konia i kolacje w wiedeńskich kafejkach?
- No - Na te słowa kobieta podnosi się i opierając się na łokciu patrzy na niego chcąc wychwycić jego reakcję:
- To powiedz mi kochanie, gdzie to wszystko jest?
Na to mężczyzna, zakłada ręce za głowę i mówi:
- Skarbie, to był dział marketingu, a teraz idź się pomaluj
Scena jak z Kasi i Tomka, tylko część druga nie pasuje, a przyszła mi do głowy po pierwszej.
Pamiętam jak byłam mała. Babcia miała psa, który się nazywał Dingo. Miałam kilka lat, więc dla mnie Dingo był olbrzymi, w dodatku był nieprzeciętnie silny i mądry.Niestety urodził się na wsi i jak to na wsiach bywa, jego żywot przywiązany był do budy grubym łańcuchem, z którego od czasu do czasu udało mu się zerwać. Jako małe dziecko najbardziej podobało mi się jak Dingo wykonywał komendy wujka. Wujek zanosił mu jedzenie, ale zanim Dingo je dostał musiał ładnie usiąść, podać łapę, dać głos i takie tam. Bardzo mi to imponowało, że taki duży, piękny pies, który u wszystkich budzi grozę tak słucha tego człowieka. Wiedziałam, że kwestią jest jedzenie. Więc... jako ten berbeć, przywlokłam kiedyś garnek, w którym wujek dawał jeść psu. Postawiłam go w odpowiedniej odległości, tak by Dingo nie widział, że jest pusty. Pies na sam widok garnka zaczął merdać ogonem i tańczyć z radości. Podeszłam bliżej, na długość jego łańcucha, żeby w razie czego móc uciec. Powiedziałam:
- Dingo siad! - I ku mojemu zaskoczeniu, Dingo posłuchał. Duma jaka mnie wtedy przepełniała była nie do opisania!
- Dingo leżeć! - I Dingo szczęśliwy kładł się.
- Dingo łapa! - Dingo grzecznie podał łapę, był gotów podać i drugą byleby szybko wtranżolić to co mu przyniosłam w garnku. Wydawało mi się to wtedy śmieszne, kiedy podeszłam do niego bliżej z pustym garnkiem. Podeszłam tak blisko, żeby mógł zobaczyć, że w nim nic nie ma. Strasznie mnie to rozbawiło, ale zwierzę nie było na tyle głupie na ile mi się wydawało. Radość i serdeczność zniknęły. Nim zdążyłam zareagować zobaczyłam tylko błysk zębów psa otwierających wnętrze czerwonej paszczy, która w sekundzie pojawiła mi się przed oczyma. Moja babcia była niedaleko, odwrócona tyłem coś robiła chyba przy ziemniakach. Dingo zaczął wściekle szczekać, więc natychmiast się odwróciła i podbiegła przerażona. Myślała, że pies wbił mi się zębami w twarz. Na szczęście trzymał go łańcuch, więc gdy odruchowo odchyliłam się do tyłu, zahaczył tylko kłami o mój policzek zostawiając po sobie czerwony pasek jak po drapnięciu. Babcia była gotowa zabić psa. Tak się roztrzęsła tą całą sytuacją, że do końca dnia słyszałam tylko jak mówi "Boże Dzięki, że się temu dziecku nic nie stało, opatrzność..." itp. Wtedy sobie myślałam: "Co za głupi, okropny pies!" Już nigdy więcej do niego nie podeszłam. Dzisiaj myślę sobie, że ten pies miał znacznie więcej z człowieka niż ten smarkacz, którym wtedy byłam.
Chciał zjeść, a ja chciałam, żeby wierzył w to, że mu to jedzenie dam - musi tylko uzbroić się w cierpliwość i jak na psa przystało - musi być grzeczny. Wydawało mi się, że skoro to pies, to nie będzie mu ani ciepło ani zimno jak się okaże, że w garnku nie ma zupełnie nic - czystka pomieszana z resztkami poprzedniego posiłku. Ale okazało się inaczej. I gdyby nie łańcuch, byłabym dosłownie bez twarzy.
Nikt nie ma prawa stawiać, przed głodnym pustej miski i udawać, że jest wypełniona spełnionymi marzeniami. Prosimy się o nieszczęście, jeżeli za tą pustą miskę każemy komuś się poświęcać. Lepiej jest poświęcić trochę czasu, cierpliwości i częstować go tym co się ma, by zjednać sobie prawdziwego przyjaciela, niż mamić go nadziejami o spełnionych marzeniach, dostępnych za kilka prostych komend. Bo kiedy będzie nam się wydawało, że stoimy w bezpiecznej odległości i możemy się już bezkarnie pośmiać, może się okazać, że się przeliczyliśmy...
Twarz ma się tylko jedną i źle by było gdyby się okazało, że trzeba ją chować, w końcu twarz nie dupa
-Kochanie, pamiętasz jak mi obiecywałeś willę z basenem?
- No - odpowiada mężczyzna
- A pamiętasz jak mi obiecywałeś samochód?
- No - Odpowiada nie zastanawiając się nad tym do czego ma to wszystko zmierzać
- A pamiętasz jak mi obiecywałeś konia i kolacje w wiedeńskich kafejkach?
- No - Na te słowa kobieta podnosi się i opierając się na łokciu patrzy na niego chcąc wychwycić jego reakcję:
- To powiedz mi kochanie, gdzie to wszystko jest?
Na to mężczyzna, zakłada ręce za głowę i mówi:
- Skarbie, to był dział marketingu, a teraz idź się pomaluj
Scena jak z Kasi i Tomka, tylko część druga nie pasuje, a przyszła mi do głowy po pierwszej.
Pamiętam jak byłam mała. Babcia miała psa, który się nazywał Dingo. Miałam kilka lat, więc dla mnie Dingo był olbrzymi, w dodatku był nieprzeciętnie silny i mądry.Niestety urodził się na wsi i jak to na wsiach bywa, jego żywot przywiązany był do budy grubym łańcuchem, z którego od czasu do czasu udało mu się zerwać. Jako małe dziecko najbardziej podobało mi się jak Dingo wykonywał komendy wujka. Wujek zanosił mu jedzenie, ale zanim Dingo je dostał musiał ładnie usiąść, podać łapę, dać głos i takie tam. Bardzo mi to imponowało, że taki duży, piękny pies, który u wszystkich budzi grozę tak słucha tego człowieka. Wiedziałam, że kwestią jest jedzenie. Więc... jako ten berbeć, przywlokłam kiedyś garnek, w którym wujek dawał jeść psu. Postawiłam go w odpowiedniej odległości, tak by Dingo nie widział, że jest pusty. Pies na sam widok garnka zaczął merdać ogonem i tańczyć z radości. Podeszłam bliżej, na długość jego łańcucha, żeby w razie czego móc uciec. Powiedziałam:
- Dingo siad! - I ku mojemu zaskoczeniu, Dingo posłuchał. Duma jaka mnie wtedy przepełniała była nie do opisania!
- Dingo leżeć! - I Dingo szczęśliwy kładł się.
- Dingo łapa! - Dingo grzecznie podał łapę, był gotów podać i drugą byleby szybko wtranżolić to co mu przyniosłam w garnku. Wydawało mi się to wtedy śmieszne, kiedy podeszłam do niego bliżej z pustym garnkiem. Podeszłam tak blisko, żeby mógł zobaczyć, że w nim nic nie ma. Strasznie mnie to rozbawiło, ale zwierzę nie było na tyle głupie na ile mi się wydawało. Radość i serdeczność zniknęły. Nim zdążyłam zareagować zobaczyłam tylko błysk zębów psa otwierających wnętrze czerwonej paszczy, która w sekundzie pojawiła mi się przed oczyma. Moja babcia była niedaleko, odwrócona tyłem coś robiła chyba przy ziemniakach. Dingo zaczął wściekle szczekać, więc natychmiast się odwróciła i podbiegła przerażona. Myślała, że pies wbił mi się zębami w twarz. Na szczęście trzymał go łańcuch, więc gdy odruchowo odchyliłam się do tyłu, zahaczył tylko kłami o mój policzek zostawiając po sobie czerwony pasek jak po drapnięciu. Babcia była gotowa zabić psa. Tak się roztrzęsła tą całą sytuacją, że do końca dnia słyszałam tylko jak mówi "Boże Dzięki, że się temu dziecku nic nie stało, opatrzność..." itp. Wtedy sobie myślałam: "Co za głupi, okropny pies!" Już nigdy więcej do niego nie podeszłam. Dzisiaj myślę sobie, że ten pies miał znacznie więcej z człowieka niż ten smarkacz, którym wtedy byłam.
Chciał zjeść, a ja chciałam, żeby wierzył w to, że mu to jedzenie dam - musi tylko uzbroić się w cierpliwość i jak na psa przystało - musi być grzeczny. Wydawało mi się, że skoro to pies, to nie będzie mu ani ciepło ani zimno jak się okaże, że w garnku nie ma zupełnie nic - czystka pomieszana z resztkami poprzedniego posiłku. Ale okazało się inaczej. I gdyby nie łańcuch, byłabym dosłownie bez twarzy.
Nikt nie ma prawa stawiać, przed głodnym pustej miski i udawać, że jest wypełniona spełnionymi marzeniami. Prosimy się o nieszczęście, jeżeli za tą pustą miskę każemy komuś się poświęcać. Lepiej jest poświęcić trochę czasu, cierpliwości i częstować go tym co się ma, by zjednać sobie prawdziwego przyjaciela, niż mamić go nadziejami o spełnionych marzeniach, dostępnych za kilka prostych komend. Bo kiedy będzie nam się wydawało, że stoimy w bezpiecznej odległości i możemy się już bezkarnie pośmiać, może się okazać, że się przeliczyliśmy...
Twarz ma się tylko jedną i źle by było gdyby się okazało, że trzeba ją chować, w końcu twarz nie dupa
Subskrybuj:
Posty (Atom)