czwartek, 28 kwietnia 2011

Miłość?!...

- Patrzę na Ciebie i zastanawiam się... - Zamilkł. Doskonale wiedział, że ten temat nie powinien być już poruszany, a już na pewno nie w tak bezpośredni sposób. Marco jednak dostrzegł, że po tych krótkich słowach jego przyjaciel jakby się ożywił. Dodało mu to odwagi by móc dokończyć to, co zostało już powiedziane.
- Widzisz zastanawiam się czym jest Miłość.
- Miłość? - Nataniel uśmiechnął się jakby do kieliszka z brandy unosząc go do ust rozchwianą alkoholem ręką - Zależy kogo pytasz. - Ucichł na chwilę. - Miłość ma tak wiele znaczeń... - Ogień w kominku przygasał. Teraz o wiele łatwiej było patrzeć na żarzące się kawałki drzewa. - Inne ma dla tego, który jej szuka, inne dla tego, który ją znalazł, a jeszcze inne, dla tego, który ją stracił - Po tych słowach na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmiech - Jeszcze inne dla człowieka, który wypił za dużo brandy!
- A więc jakie ma znaczenie dla tego człowieka?
- Dla tego człowieka jest bez znaczenia.
- A tak na prawdę?
- Na prawdę modlisz się do niej gdy dzień się zaczyna i kończy, w każdej mniej lub bardziej ważnej chwili twojego życia. Dziękujesz za każdy dzień, każdą jego chwilę, jej esencję. Przepraszasz za błędy i niedoskonałości, mimo że jesteś jej wytworem i właśnie takim jakim jesteś, zostałeś stworzony dla niej. Choć jej nie pojmujesz oddajesz się jej, nadajesz jej imię i błagasz o jeszcze!... i pytasz... dużo pytasz... ufny jak dziecko, w nadziei, że w tej całej niepewności nadejdzie odpowiedź, która cię ukoi. Tak Marco, nie Bóg jest Miłością, a Miłość jest Bogiem, dlatego bez względu na to kim jesteś i czy w niego wierzysz czy nie, jedno jest pewne - nie uciekniesz od niej.- Po tych słowach ponownie zatopił swoje spojrzenie w wygasłym już prawie kominku i podnosząc jakby tryumfalnie palec wskazujący do góry dodał:
- I wiesz co?... I chyba ta świadomość trzyma nas wszystkich przy życiu"


Fragment "Athydy"

Wreszcie skończyłam swoją pierwszą książkę... :)

czwartek, 21 kwietnia 2011

Całkiem fajna... naiwność, czyli skąd się wzięła Athyda?

Athydowicze czyli ok.50 osób,
które stworzyły spektakl(fot.K.Kadis)
Agata Dudacy i Dominik Brendan (fot.K.Kadis)

(od lewej) Alicja Holecka, Jan Wójcikowski,
Magdalena Kozak, Rafał Urlik (fot.K.Kadis)

Magdalena Jasik i Dominik Brendan (fot.K.Kadis)

Końcowe ukłony i aplauz! :D (fot. K.Kadis)
Moje spojrzenie właśnie zahaczyło o miejsce z napisem"o mnie". Zanim je wypełnię minie trochę czasu, bo trudno jest napisać coś z sensem o sobie. Tak więc rozmyślając o tej części strony, temat owszem - rozwinął się w mojej głowie, ale niejako zboczył trochę z toru:
Mając dystans do własnej osoby, wiele uwag na swój temat można dwojako przyjmować i.. rozumieć. No właśnie.
NAIWNOŚĆ - zbytnia prostota, szczerość i łatwowierność...
Nieciekawie a jednak - pominięto bardzo ważną rzecz, mianowicie niezwykłe możliwości jakie ta naiwność ze sobą niesie.
Zaczynając od "prostoty, szczerości i łatwowierności" z jaką dzieci podchodzą do życia, można zauważyć o ile weselsze jest ono w ich oczach. A jeśli chodzi o dorosłość?
Rok temu podjęłam się wraz z przyjacielem wyzwania szalonego - postanowiliśmy wystawić spektakl i to nie byle jaki. Wraz z innymi znajomymi zorganizowaliśmy casting, udało nam się zaangażować w to miejskie media i prezydenta miasta, Miejski Dom Kultury i Centrum Kultury - ogólnie zrobiło się to dobrych kilka razy większe niż sobie to początkowo wyobrażaliśmy. Wszystko szło jak po maśle, ale nie zabrakło też oczywiście schodów, które przyczyniły się do powtarzających się co jakiś czas ścisków w żołądku. Ale ok, żadne ze schodów nie były tak stresogenne jak ostrzeżenia bliskich: "wiesz na co się porywasz?", "nie ciesz się, bo jeszcze nie wiadomo jak to wypali" itd...
Dlaczego o tym piszę? Otóż pozwólcie, że opowiem Wam pewną historię.

Był sobie pewien chłopiec. Urodził się w bardzo biednej rodzinie w Warszawie, jako najstarszy z sześciorga dzieci. Gdy ojciec zmarł, chłopiec postanowił opuścić swój kraj i pieszo ruszył do Niemiec, skąd na statku popłynął do Anglii. Mimo że pracował tam ciężko, musiał też żebrać, a może nawet kraść, byleby tylko przeżyć. Przez Kanadę wyemigrował do USA.Wieczorami uczył się wytrwale angielskiego,by móc spełnić swoje marzenia - marzenia o lepszym życiu. Nikt z nas nie wie ile w tych marzeniach było wiary, a ile pobożnego życzenia, ważne, że wbrew wszystkiemu i wszystkim spełniły się.
Co ciekawsze: owy chłopiec nawet będąc już dorosłym mężczyzną nie mówił nigdy płynnie w języku angielskim, a mimo to przyczynił się do powstania Paramount Pictures, był współtwórcą Metro Goldwyn Mayer, był niezwykle cenionym producentem, znanym przede wszystkim z wysokiej jakości filmów (nigdy nie wyprodukował filmu klasy B ), współpracował z najbardziej znanymi scenarzystami, reżyserami i aktorami. Mowa o Szmuelu Gelbfiszu znanym jakoSamuel Goldwyn. Ażeby było śmieszniej, jego niezbyt poprawny angielski przyczynił się do powstania goldwynizmów.
Powiecie pewnie: ale to były inne czasy! Jasne, że inne - w tamtych przecież nas nie było i nie było w nich też tych możliwości, które mamy dzisiaj! Tak więc zreasumuję całość słowami Moni Tabor:
"idź za ciosem, będą się śmiać, mówić że to nie to, nie te lata, nie ten czas, nie ta historia ale to jest TEN CZAS aby wziąć sprawy w swoje ręce"
A tak wracając jeszcze do Goldwyna. Kasa, kasą, ale nawet on znał większe wartości:
"Nie zależy mi, by moje filmy zarobiły choćby centa, jeśli tylko wszyscy będą na nie chodzili."

PS: Bez względu na Goldwyna i tak uważam, że ta moja naiwność jest fajniejsza, niż to całe życie na serio, w końcu spektakl się udał! ;P

środa, 20 kwietnia 2011

Dwie historie

Przypomniały mi się dwie historyjki - jedna po drugiej, obie prawdziwe. Najpierw przypomniało mi się jak facet leży obok swojej kobiety, są już spory kawałek czasu ze sobą. W pewnym momencie ona zadaje pytanie:
-Kochanie, pamiętasz jak mi obiecywałeś willę z basenem?
- No - odpowiada mężczyzna
- A pamiętasz jak mi obiecywałeś samochód?
- No - Odpowiada nie zastanawiając się nad tym do czego ma to wszystko zmierzać
- A pamiętasz jak mi obiecywałeś konia i kolacje w wiedeńskich kafejkach?
- No - Na te słowa kobieta podnosi się i opierając się na łokciu patrzy na niego chcąc wychwycić jego reakcję:
- To powiedz mi kochanie, gdzie to wszystko jest?
Na to mężczyzna, zakłada ręce za głowę i mówi:
- Skarbie, to był dział marketingu, a teraz idź się pomaluj

Scena jak z Kasi i Tomka, tylko część druga nie pasuje, a przyszła mi do głowy po pierwszej.
Pamiętam jak byłam mała. Babcia miała psa, który się nazywał Dingo. Miałam kilka lat, więc dla mnie Dingo był olbrzymi, w dodatku był nieprzeciętnie silny i mądry.Niestety urodził się na wsi i jak to na wsiach bywa, jego żywot przywiązany był do budy grubym łańcuchem, z którego od czasu do czasu udało mu się zerwać. Jako małe dziecko najbardziej podobało mi się jak Dingo wykonywał komendy wujka. Wujek zanosił mu jedzenie, ale zanim Dingo je dostał musiał ładnie usiąść, podać łapę, dać głos i takie tam. Bardzo mi to imponowało, że taki duży, piękny pies, który u wszystkich budzi grozę tak słucha tego człowieka. Wiedziałam, że kwestią jest jedzenie. Więc... jako ten berbeć, przywlokłam kiedyś garnek, w którym wujek dawał jeść psu. Postawiłam go w odpowiedniej odległości, tak by Dingo nie widział, że jest pusty. Pies na sam widok garnka zaczął merdać ogonem i tańczyć z radości. Podeszłam bliżej, na długość jego łańcucha, żeby w razie czego móc uciec. Powiedziałam:
- Dingo siad! - I ku mojemu zaskoczeniu, Dingo posłuchał. Duma jaka mnie wtedy przepełniała była nie do opisania!
- Dingo leżeć! - I Dingo szczęśliwy kładł się.
- Dingo łapa! - Dingo grzecznie podał łapę, był gotów podać i drugą byleby szybko wtranżolić to co mu przyniosłam w garnku. Wydawało mi się to wtedy śmieszne, kiedy podeszłam do niego bliżej z pustym garnkiem. Podeszłam tak blisko, żeby mógł zobaczyć, że w nim nic nie ma. Strasznie mnie to rozbawiło, ale zwierzę nie było na tyle głupie na ile mi się wydawało. Radość i serdeczność zniknęły. Nim zdążyłam zareagować zobaczyłam tylko błysk zębów psa otwierających wnętrze czerwonej paszczy, która w sekundzie pojawiła mi się przed oczyma. Moja babcia była niedaleko, odwrócona tyłem coś robiła chyba przy ziemniakach. Dingo zaczął wściekle szczekać, więc natychmiast się odwróciła i podbiegła przerażona. Myślała, że pies wbił mi się zębami w twarz. Na szczęście trzymał go łańcuch, więc gdy odruchowo odchyliłam się do tyłu, zahaczył tylko kłami o mój policzek zostawiając po sobie czerwony pasek jak po drapnięciu. Babcia była gotowa zabić psa. Tak się roztrzęsła tą całą sytuacją, że do końca dnia słyszałam tylko jak mówi "Boże Dzięki, że się temu dziecku nic nie stało, opatrzność..." itp. Wtedy sobie myślałam: "Co za głupi, okropny pies!" Już nigdy więcej do niego nie podeszłam. Dzisiaj myślę sobie, że ten pies miał znacznie więcej z człowieka niż ten smarkacz, którym wtedy byłam.
Chciał zjeść, a ja chciałam, żeby wierzył w to, że mu to jedzenie dam - musi tylko uzbroić się w cierpliwość i jak na psa przystało - musi być grzeczny. Wydawało mi się, że skoro to pies, to nie będzie mu ani ciepło ani zimno jak się okaże, że w garnku nie ma zupełnie nic - czystka pomieszana z resztkami poprzedniego posiłku. Ale okazało się inaczej. I gdyby nie łańcuch, byłabym dosłownie bez twarzy.
Nikt nie ma prawa stawiać, przed głodnym pustej miski i udawać, że jest wypełniona spełnionymi marzeniami. Prosimy się o nieszczęście, jeżeli za tą pustą miskę każemy komuś się poświęcać. Lepiej jest poświęcić trochę czasu, cierpliwości i częstować go tym co się ma, by zjednać sobie prawdziwego przyjaciela, niż mamić go nadziejami o spełnionych marzeniach, dostępnych za kilka prostych komend. Bo kiedy będzie nam się wydawało, że stoimy w bezpiecznej odległości i możemy się już bezkarnie pośmiać, może się okazać, że się przeliczyliśmy...
Twarz ma się tylko jedną i źle by było gdyby się okazało, że trzeba ją chować, w końcu twarz nie dupa :)